Wybaczcie brak czasu, ale jakoś mi go ostatnio brakuje. Nawet teraz siedzę w szkole, a Ebi krzyczała na mnie, że nie dodałam kolejnego rozdziału, więc... oto on.
Życzę przyjemnej lektury i jeszcze mała prośba.
Jeśli ktoś to czyta, bardzo prosimy o komentowanie. Nawet zwykła emotkajest w stanie zmotywować nas do dalszego pisania, więc... liczymy na Was ;)
Tyśka
W niedzielę wieczorem wychodziłam z kominka Dumbledore'a i
już czułam się nieswojo. Oczywiście profesor Snape czekał na mnie w fotelu
przed biurkiem dyrektora, który przywitał mnie z uśmiechem. Nie mogłam spojrzeć
mu w oczy…
- Witam, panno Kossak... Wybacz... Riddle – Skinął
delikatnie głową i wyszedł zza biurka.
- Właściwie, profesorze, wolałabym, żeby nauczyciele zostali
przy moim starym nazwisku... – Zaczęłam niepewnie, patrząc się na czubki butów.
- Nie jestem jednak pewien, czy to możliwe... – W zamyśleniu
pocierał swoją długą brodę - Według prawa czarodziei nosi się nazwisko ojca...
- A moim ojcem jest, był i będzie Robert Kossak. Nie liczą
się geny, ale wychowanie. – Przerwałam mu z mocą.
- Ależ, oczywiście... – Uśmiechnął się dobrodusznie. – Skontaktuję
się z Ministerstwem w twojej sprawie.
- Dziękuję, dyrektorze. – Uśmiechnęłam się słabo.
- No to idziemy panno Kossak-Riddle - Snape uśmiechnął się
cynicznie i wyszedł z gabinetu dyrektora. Mruknęłam siwowłosemu czarodziejowi
pożegnanie i ruszyłam za Mistrzem Eliksirów.
- Profesorze... - Odwróciłam się do Snape'a już pod wejściem
do Pokoju Wspólnego Ślizgonów.
- Tak?
- Dziękuję... Za wszystko... - Szepnęłam i szybko schowałam
się za przejściem.
Kiedy tylko znalazłam się w PW, wszystkie rozmowy ucichły.
Wszyscy obecni wpatrywali się we mnie. Jedni z przerażeniem, inni z podziwem, a
jeszcze inni z obrzydzeniem. Ręka odruchowo skierowała się w stronę wystającej
różdżki z niedomkniętej torby. Przygarbiłam się lekko i skierowałam w stronę
dormitorium.
Weszłam i zobaczyłam Mili… Łzy napłynęły mi do oczu…
Siedziała w pidżamie, rozczochrana z ciemnymi workami pod przekrwionymi oczami,
przytulając poduszkę do piersi i patrząc pustym wzrokiem przed siebie.
- Mili… - Szepnęłam i podeszłam do niej.
- To prawda? – Zapytała zachrypniętym, słabym głosem. – Że
jesteś jego córką? – Uściśliła, a ja jedynie kiwnęłam głową. W jej oczach
pojawiły się łzy. – Zrobiłaś to? – Kolejne pytanie. – Z… Zabiłaś… Moich
rodziców… - Łzy zaczęły płynąć po naszych policzkach. Opuściłam głowę i
schowałam ją w dłoniach. To jej w zupełności wystarczyło. – Podobno cierpieli…
- Głos jej się załamał. – Jak? – Podniosłam na nią wzrok. Patrzyła na mnie
ostro z żalem i cierpieniem.
- Mili… - Zaszlochałam. Usiadłam koło jej łóżka. – Nie… Nie cierpieli…
- Powiedziałam po wzięciu kilku głębszych oddechach. – Twój ojciec był
nieprzytomny… A mama… - znów zaszlochałam i uśmiechnęłam się przez łzy. – Twoja
mama jeszcze mnie pocieszała… I prosiła żebym to ja… to zrobiła… Powiedziała…
Prosiła, żebym ci przekazała… że…. Że cię kochają… I chciała…. Żebym się tobą
zaopiekowała… - Mówiłam trzęsącym się głosem.
- Wyjdź. – Jedno słowo, które zabolało jak żadne inne…
Wstałam, wzięłam torbę i wyszłam z naszego dormitorium. Nie
przejmowałam się tym, że cały makijaż spłynął wraz ze łzami. W Pokoju Wspólnym
znów zapanowała grobowa cisza.
- Witaj, o Pani. – Mniej więcej w połowie drogi usłyszałam
za swoimi plecami szyderczy pisk Parkinson. Odwróciłam się do niej bez życia i
spojrzałam z politowaniem . Stała na środku pomieszczenia z rękami podpartymi
na biodrach i zadowoleniem na twarzy.
- Czego chcesz, Parkinson? – Zapytałam z rosnącą złością.
- Powitać cię, Pani, w naszych skromnych ślizgońskich
progach. – Mówiła z ironią.
- Dziękuję. Czuję się zaszczycona, ale też i zniesmaczona,
że tak pustogłowa lalunia śmie się do mnie odezwać. – Warknęłam ironicznie,
stawiając torbę na ziemi. – Daj sobie
spokój, Parkinson. – Pokręciłam głową. – Albo jednak nie. – Uśmiechnęłam się
ironicznie. Wyciągnęłam różdżkę i podeszłam do niej, przykładając ją do jej
gardła. – Powiedz mi, nasza tania ulicznico, kto stoi za plotką, że znęcałam
się na rodzicami Mili? – Syczałam ze złością, ale i smutkiem.
- Chyba sama wiesz, Pazur. – Odezwał się spokojnie Derric,
wychodząc z tłumi. Widząc jego znaczące spojrzenie, przeniosłam wzrok na
Parkinson. Co prawda była wyższa ode mnie o pół głowy, jednak nie robiło to na
mnie wrażenia.
- Ty wstrętna, parszywa… Suko! – Krzyknęłam. – Jak śmiesz
rozpowiadać o mnie takie pierdoły! - Już otwierałam usta, żeby wypowiedzieć
zaklęcie, kiedy poczułam ciepłe dłonie na swoich ramionach.
- Ewelina. Nie warto. – Szept Blaise’a odrobinę mnie
uspokoił.
- Masz racę. Nie warto. – Opuściłam różdżkę. Zamachnęłam się
i przyłożyłam jej z pięści w twarz. – Następnym razem, jak już będziesz się
bawić w posłańca, wieści przekazuj zgodnie z prawdą!- Warczałam na nią. – A
może ktoś mnie dokładnie wtajemniczy w to, co robiłam na przyjęciu? – Mówiłam z
ironią. – Bo jakoś mam wrażenie, że byli tam wszyscy, tylko nie ja. – Rozglądałam
się po tłumie zebranych ludzi. Znów Derric odezwał się pierwszy.
- Mówią, że zabiłaś rodziców Milicenty… W okrutny sposób… -
Moja złość rosła, ale starałam się ją opanować. – Krąży pogłoska, że świetnie
dogadujesz się… Ze swoim ojcem…. – Zająknął się, widząc moje ciemniejące oczy. W
tym samym momencie zobaczyłam rozczochraną głowę Mili, wychylającą się zza
drzwi. Oczy znów mi się zaszkliły.
- Blaise… - Szepnęłam, podnosząc torbę. – Uświadom tych
półgłówków… -Powiedziałam i wyszłam z Pokoju Wspólnego. Zaraz po zamknięciu
przejścia oparłam się plecami o ścianę i zapłakałam rzewnie. Nie chciałam, żeby
Ślizgoni widzieli moje załamanie… Podniosłam się i chwiejnym krokiem ruszyłam
do gabinetu Snape’a.
Zapukałam w drewniane drzwi i po chwili stanął w nich Mistrz
Eliksirów. Jego mimika zmieniła się, gdy tylko zobaczył mnie, zapłakaną i
roztrzęsioną.
- Mili… Wyrzuciła mnie z dormitorium… - Szepnęłam, nie
czekając na reakcję z jego strony. Nic nie mówiąc, objął mnie ramieniem i
wprowadził do prywatnych kwater.
Usiadłam na kanapie zwinięta w kłębek.
- Co się stało? – Zapytał, siadając obok.
- Wszyscy... - Zająknęłam się. – Wszyscy myślą, że
torturowałam rodziców Milicenty, a później ich zabiłam. – Szeptałam na wydechu.
– Myślą też, że świetnie się dogaduję z Jaszczurką… - Znów się rozpłakałam,
jednak kontynuowałam. – A to wszystko przez Parkinson. To ona rozpowiedziała te
ploty… - Zatrzęsłam się. Profesor przykrył mnie przywołanym kocem.
- Czego się napijesz? – Zapytał cichym spokojnym głosem.
Zapatrzyłam się w ogień. – Herbaty. Najlepiej z aronią,
miodem, cytryną i lipą. – Posłałam mu smutny uśmiech.
Po kilku minutach Snape wrócił, nawet nie zorientowałam się,
kiedy wyszedł i usiadł koło mnie, podając mi kubek z parującą cieczą.
- Co teraz zrobisz? – Zapytał cicho.
Upiłam łyk napoju. – Jak na razie poprosiłam Blaise’a, żeby
sprostował plotki. Jeśli Ślizgoni uwierzą, to dalej pójdzie z górki.. Martwię
się o Mili… - Szeptałam bez emocji. – Wyglądała strasznie… - Łzy znów napłynęły
mi do oczu.
- Panna Bulstrode to silna dziewczyna. – Zapewnił mnie,
kładąc rękę na moim ramieniu. Kiwnęłam jedynie głową.
- Muszę jeszcze pogadać z przyjaciółmi z Polski… - Swoją drogą…
Ciekawe, że nie dostałam żadnego listu…
Siedzieliśmy przez jakiś czas w ciszy, obserwując
trzaskający, w kominku ogień.
- Jesteś dużo silniejsza niż przypuszczałem. – Cichy głos
profesora wyrwał mnie z zamyślenia.
Spojrzałam na niego zdziwiona. – Widać w tobie dwie osobowości. – Ciągnął.
– Jedna stara się stawić czoła wszystkiemu i nie ugiąć się pod ciężarem zadań,
a druga to wrażliwa, podatna na zranienie, krucha osóbka, która nie może
znaleźć swojego miejsca.
Uśmiechnęłam się słabo. – Skąd profesor wyciągnął takie
wnioski? – Zapytałam szczerze zainteresowana.
- To co sobą reprezentujesz od początku września jest bardzo
wymownym znakiem, jednak dla niewielu. – Popatrzył na mnie tak… Opiekuńczo… -
Starasz się sprawiać wrażenie silnej, nieugiętej, władczej. – Uśmiechnął się
delikatnie. – Po twoim załamaniu pod koniec września, jak i w ten weekend
stwierdziłem, że to tylko pozory. Jednak pomyliłem się. Jesteś osobą bardzo
impulsywną i podatną, jednak szczerą i prawdziwą.
Patrzyłam na niego zdziwiona.
- Może masz ochotę na coś… mocniejszego? – Zapytał.
- Czy profesor czasem nie stara się rozpić… - Uśmiechnęłam
się ironicznie. – Chciałam powiedzieć nieletniej. – Na jego twarzy również
pojawił się cień uśmiechu i wyszedł bez słowa. – Profesorze?
Po chwili wrócił z butelką czerwonego wina.
- Co prawda już opijałaś swoje urodziny. – Powiedział swoim
wypranym z emocji głosem. – Jednakże, taką okazję należy uczcić czymś bardziej
wyrafinowanym niż Martini czy Ognista. – Mówiąc usiadł i przywołał dwa
kieliszki.
Odstawiłam kubek z herbatą, sięgając po butelkę. – Profesor
sobie żartuje?! – Pisnęłam. Trzymałam włoskie czerwone półwytrawne wino Château
Margaux … - Z początku wieku?! – Patrzyłam na mężczyznę z szeroko otwartymi
oczami. – Nie. Nie mogę. – Powiedziałam, kiwając głową i odkładając z czcią
butelkę.
- Riddle. – Mruknął tym swoim delikatnie zachrypniętym
bezbarwnym głosem. – Możesz. W końcu to wino, a nie ozdoba. – Uśmiechnął się
cynicznie.
- Ale kurczę! Ono jest z 1900 roku! Aż szkoda je wypić! –
Mój entuzjazm rozbawił Snape’a.
- Szkoda to by było go nie wypić. – Nalał odrobinę alkoholu
do kieliszków.
Wzięłam jeden. Żeby wydobyć głębię zapachową i smakową
bukietu wprawiłam wino w ruch orężny. Upiłam łyczek, pozwalając cieczy rozlać
się po wnętrzu jamy ustnej…
- Pyszne… - Westchnęłam i upiłam kolejny łyk, delektując się
nim.
- Cieszę się, że smakuję. – Rozsiadł się wygodniej z
kieliszkiem na kanapie. – Widzę, że zna się pani na winach, panno Riddle.
- Odrobinę. – Zarumieniłam się delikatnie. – Mój tata
uwielbia wina. – Uśmiechnęłam się do wspomnień. – Zawsze jak wybierał jakieś na
szczególne okazje opowiadał mi o nich. Jak powstają, jakie są najlepsze.
Oczywiście, każdy ma inny gust smakowy, jednak zdania co do niektórych win są
niezmienne. Mówił też o tym jak każde jest wyjątkowe. – Mówiąc, popijałam
trunek i wspominałam chwile spędzone z ojcem na godzinnych konwersacjach. –
Jednak nie zaraził mnie miłością do win. Jedynie dużym zainteresowaniem. –
Uśmiechnęłam się do mężczyzny.
Siedzieliśmy tak do późna, dyskutując o winach. Snape
przyniósł jeszcze dwie inne butelki. Oczywiście żadnego z trunków nie wypiliśmy
w całości.
***
Po piątej lampce wina zarówno on, jak i ona przestali
przejmować się konwenansami. Kiedy wypowiedział jej imię, zalała ją fala
gorąca. Nawet nie zauważyli, jak blisko siebie siedzieli.
Parkinson jak zwykle wredna i fałszywa. Ciekawe czy Mili wybaczy Pazurowi. I jeszcze jedno herbatka z aronią, miodem, cytryną i lipą moja ulubiona :) Z niecierpliwością czekam na kolejny rozdział :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam :)
WoooW.
OdpowiedzUsuńCo to będzie ,oj co to będzie?!
Ewelina i Snape???!!! O_0
Szkoda, ze taki krótki rozdział.
Czekam na następny ;))
Biedna Mili. W ogóle szkoda, że ta zakłamana Parkinson puściła takie plotki, przez co Pazur też cierpi, eh...Przynajmniej winka się napiła xD
OdpowiedzUsuń