Witam Was serdecznie. Zgodnie z obietnicą dodaje rozdział "jakoś przed Świętami".
Razem z Ebi życzymy Wam zdrowych, wesołych Świąt, spędzonych w rodzinnej i przyjemnej atmosferze, dużo szczęścia oraz pieniędzy na nadchodzący 2013r., w Sylwestra zabawy do rana. Mamy nadzieję, że nadchodzący rok przyniesie pasmo sukcesów, najskrytsze marzenia spełnią się, a Wy poznacie tylko cudownych ludzi. To są właśnie nasze życzenia ;)
Pozdrawiam, Tyśka
Obudziłem się wcześniej. Lucy wciąż smacznie spała. Wstałem
i spojrzałem na zegarek. Było chwilę po ósmej. O dziewiątej zaczynało się
śniadanie. Stwierdziłem, że sobie to odpuszczę i zostanę z Lucy. Zszedłem na
dół, aby rozprostować nogi. Całą noc siedziałem w niewygodnej pozycji, a
kręgosłup dopominał się o swoje.
Podczas ostatnich dni, wiele się zdarzyło. Na balu Pazur
musiała zabić rodziców Mili. Cała ta szopka, wszystko, co wymyślił dla niej
Czarny Pan, a zorganizowała moja matka, jak dla mnie było jedną wielką przesadą.
Pazur wyglądała naprawdę nieciekawie, gdy w końcu przybyła do Hogwartu. Żałuję
jednej rzeczy. Gdy Parkinson i Derric wraz z innymi na nią naskoczyli, nie
zareagowałem. Nie mam zwyczaju pomagać innym. U mnie w domu poradziła sobie
nawet z Blustroodem. Wtedy byłem pod wrażeniem i miałem nadzieję, że sobie
poradzi ze Ślizgonami. Jednak Parkinson…
Następny tydzień był okropny dla wszystkich. Pazur cały czas
ukrywała się i żarła z Mopsicą. Lucy nie było, a reszta chodziła przybita. Mili
przychodziła tylko na wybrane lekcje. Nawet jak już na nich była, nie skupiała
się na treści, tylko patrzyła w bok, a łzy leciały jej po policzkach. Miałem
wrażenie, że pogoda również sprzysięgła się przeciwko nam. Cały czas padało,
było wietrznie, a burze prawie co noc nawiedzały niebo. Musieliśmy przełożyć
pierwszy mecz Quidditcha między Ślizgonami a Krukonami.
Pod koniec tygodnia zacząłem martwić się o Lucy. Dereck, co
prawda, podawał nam informacje, ale nie były one nawet w odrobinie
satysfakcjonujące. Cały czas tylko „Nadal jest nieprzytomna. Magomedycy nie
chcą mi powiedzieć, co jej dolega.”. W piątek przyszedł uśmiechnięty i
powiedział, że Lucy się obudziła. Nie miałem na co czekać i zebrałem się.
Snape, oczywiście, nie był przychylny.
Resztę piątku za nim chodziłem, nim w końcu zgodził się mnie wypuścić. W
sobotę koło południa odprowadził mnie na błonia i powiedział, że mam na siebie
uważać. Wyszedłem za bramę i teleportowałem się na parter. Recepcjonistka była
na tyle miła, że chciała mnie wyrzucić, nim zdążyłem powiedzieć, choćby słowo.
W nagrodę wyciągnąłem różdżkę i powiedziałem jej, jak się nazywam i do kogo
chcę iść.
-Tylko rodzina może do niej wejść.
-Jest sierotą.
-Więc tylko nauczyciele.
-Jak pani widzi nie ma ich tu. Natomiast jestem ja i żądam
podania mi piętra, na którym przebywa.
-Nie!
Kobieta w nieelegancki sposób wywaliła mnie za drzwi, prosto
na deszcz. Oczyściłem się różdżką i naprawdę wkurzony wszedłem do środka.
-Mam to w nosie. Jestem jej narzeczonym i mam prawo spotkać
się z Lucy!
-Pan… narzeczonym…? To prawie jak rodzina! Czemu pan nic nie
mówił?!
Zdążyła jeszcze na mnie nawrzeszczeć, nim w końcu podała, na
którym jest piętrze. Gdy dotarłem na górę, po wielu przeszkodach, panna Evans
wzięła mnie za Śmierć. Była w gorączce, więc jej wybaczam. Wyglądała strasznie.
Zaczęła majaczyć. Zawołałem
pielęgniarkę, kazała mi iść, ale zostałem.
Kobieta podała jej jakiś eliksir, a ja krzyczałem do niej, żeby mnie słuchała.
Patrzyła na mnie nieprzytomnie. Raz się uśmiechnęła, a potem odpłynęła.
Pielęgniarka kazała mi nie siedzieć za długo. Chciałem zostać tylko do zmroku,
ale zasnąłem. Obudziła mnie w środku nocy. Szybko wstałem. Bałem się, że coś
się dzieje. Po jej policzkach płynęły łzy, ale
uśmiechała się. W przypływie emocji przytuliłem ją. Chciałem, żeby
wiedziała, jak bardzo się balem. Ale było w tym też coś, czego potrzebowałem.
Ciepło drugiego człowieka.
Gdy teraz wspiąłem się na górę i usiadłem na swoim krzesełku,
patrzyła na mnie szeroko otwartymi oczami.
-Nie boisz się Śmierci?
-Nie, dlaczego?
-Wczoraj mnie za nią wzięłaś.
-Poważnie? A ja myślałam, że to tylko sen.
Uśmiechnąłem się.
-A pan, panie Malfoy, jeszcze tu jest? Czy ja panu wyraźnie
nie mówiłam, żeby nie męczyć narzeczonej?
-Co?! – Usłyszałem wrzask Lucy. No to się porobiło…
-Jak dziewczyna zasłabnie na śmierć, to będzie miał pan
cudowny ślub! Pogratulować tylko rozsądku, bo nie wiem, czego jeszcze. A teraz
do widzenia. Dzisiaj niedziela, więc najwyższy czas, żeby dziewczyna odpoczęła.
Zobaczy pan swoją umiłowaną dopiero w szkole. Już pana nie ma.
-Malfoy!
Nie dały mi dojść do słowa. Jedna krzyczała przez drugą.
Dalej siedziałem i patrzyłem się na jedną i na drugą. Lucy w końcu zaczęła mnie
kopać, więc podciągnąłem się i usiadłem
jej na nogach. Pielęgniarka zaczęła krzyczeć jeszcze głośniej, Lucy natomiast bić
mnie pięściami.
-Co ty sobie wyobrażasz, zasrany arystokrato? Że jestem w
szpitalu, a tobie wszystko wolno? Za kogo ty się uważasz? Myślisz, że możesz w
ten sposób…
-Lucy! – Złapałem ją za nadgarstki, pochyliłem się i
krzyknąłem do ucha. – Zaraz wytłumaczę.
Zmierzyła mnie zimnym, okrutnym wzrokiem, ale odpuściła.
Dalej na niej leżałem, nasze twarze prawie się stykały. Pielęgniarka dalej krzyczała, a koło nas
zbierał się coraz większy tłum ludzi.
-Ta baba na dole nie chciała mnie wpuścić. – Zacząłem jej
tłumaczyć do ucha. – Wpuszczała tylko rodzinę i profesorów. Nie miałem przy
sobie żadnego eliksiru, a z zaklęciami wolę nie ryzykować. Gdy mnie wywaliła za
drzwi, wkurzyłem się. I tylko z tego powodu podałem się za twojego
narzeczonego. Chciałem tu wejść.
-Trzeba było powiedzieć, że przybywasz z Hogwartu. Dereck
tak wchodził.
Można było tak powiedzieć? I to by wystarczyło? Dlaczego
nikt mi nie powiedział? I dlaczego sam na to nie wpadłem?
-A ty jak zwykle komplikujesz sobie życie. – Mruknęła mi do
ucha. Wyswobodziła jedną rękę, pogłaskała mnie po policzku i sięgnęła po
różdżkę. – Silencio! – Krzyknęła. Wszyscy wokół
zamilkli. Dalej ruszali ustami, ale nie wydawali z siebie głosu.
-Dziękuję. – Powiedziałem. A raczej poruszyłem ustami, bo
nie wydobył się ze mnie żaden głos. Lucy zaczęła się bezgłośnie śmiać.
Uderzyłem ją w ramię i tym razem usłyszałem plask. Oraz jej śmiech. Po chwili
wróciły wszystkie odgłosy. Rozglądnąłem się. Spory tłum ludzi sobie poszedł i
zostaliśmy sami.
-Wiesz, że jesteś głupi.
-No tak, siedziałem, martwiłem się, nie odpoczywam, nie
trenuję drużyny do meczu, bo jestem z tobą, a ty masz mi do powiedzenia tylko
tyle, że jestem głupi.
-Właśnie. Kto mi wytłumaczy materiał z zeszłego tygodnia?
Roześmiałem się. Ze wszystkich tych rzeczy wciąż myślała o
szkole.
-Ty jesteś głupia. Masz wypocząć.
-A…a jak Pazur?
Wziąłem głęboki oddech. Usiadłem na łóżku.
-Ślizgoni i cała reszta traktują ją jak zło. Chemik jako
jeden z nielicznych się przełamał.
-A ty?
-Szczerze?
-Tak.
-Przeraża mnie. Na balu powaliła rosłego mężczyznę.
Myślałem, że teraz też sobie poradzi.
-Jest mi przykro, że mi nie powiedziała i dowiedziałam się
od Chemika, że jest córką Voldemorta. – Skrzywiłem się mimowolnie. – Oraz o nim
samym. Myślałam, że jest moją przyjaciółką. Co prawda nie mówiłam jej o sobie wielu
rzeczy, ale te rzeczy nie mają znaczenia. Najważniejsze rzeczy wiecie i to
powinno wystarczyć. Powinna mi powiedzieć, jak tylko się dowiedziała…
Po policzkach Lucy zaczęły płynąć łzy. Jeszcze nie widziałem
płaczącej Lucy. Zawsze była twarda, opanowana, spokojna, nawet podczas picia.
Teraz siedziała w szpitalnej pościeli i płakała.
-Co chcesz zrobić? – Zapytałem i złapałem ją za dłonie.
Trzymałem je w swoich.
-Chcę zobaczyć, jak zareaguje. Jeżeli ucieszy się na mój
widok, nie będę mieć do niej żalu. Ale jeśli odniesie się z rezerwą… to będzie
znaczyło, że mi nie ufa i nie będzie już moją przyjaciółką.
-Ma teraz doła.
Najwidoczniej Lucy sobie o czymś przypomniała. Coś musiałem
jej wcześniej zrobić. Wyrwała swoje dłonie z moich. Na jej twarzy zobaczyłem
tylko wściekłość i nienawiść.
-Lucy? Co się stało?
-Nic, co powinno cię obchodzić. – Odpowiedziała mi zimno. –
Dziękuję za towarzystwo, ale chcę zostać sama. Idź i najlepiej zajmij się
szkołą. I swoją Mopsicą.
Czyli widziała. Durna, głupia, pusta Parkinson.
-Czyś ty zwariowała?! – Mimo wszystko wstałem i podniosłem
głos. – Czy ty naprawdę nie rozumiesz, że to ty mi się podobasz? Żadna inna
dziewczyna nigdy, nigdy mi nie zawróciła w głowie tak, jak ty! Muszę ci
wszystko tłumaczyć, jak małej dziewczynce… Czy ty w ogóle rozumiesz, co ja do
ciebie mówię?
Delikatnie pokiwała głową. Przysunąłem się i ściszyłem głos.
-Byliśmy wtedy pijani. Świętowaliśmy zwycięstwo, pamiętasz?
Przez poprzednie lata Parkinson trzymała się blisko mnie, bo Sama-Wiesz-Kto
kazał mi mieć ją na oku. Teraz to się zmieniło. Dostałem inne zadanie, teraz
Pazur je przyjęła… Parkinson chyba się we mnie zabujała, ale ja jej nie chcę.
Jest głupia.
Lucy nadal nic nie mówiła. Patrzyła przed siebie z zaciętym
wyrazem twarzy. Nie wiedziałem, co robić. Chciałem, aby mi wybaczyła. Cały czas
na nią patrzyłem, a ona mnie ignorowała.
Raz kozie śmierć. Pomyślałem tylko i nachyliłem się.
Pocałowałem ją delikatnie. Bałem się odtrącenia. Bałem, że mnie spoliczkuje.
Ale nadal nic nie robiła. Oddała pocałunek, ale nic ponadto. Odsunąłem się i
usiadłem na krześle. Poczułem łzy pod powiekami. Opuściłem głowę. To było nawet
gorsze od spoliczkowania. Całkowite zignorowanie, obojętność na wszystko.
Już miałem wstawać, ale złapała mnie za nadgarstek.
-Nie waż się mną bawić. – Wysyczała. Chciałem na nią spojrzeć,
ale ona wspięła się na kolana, wciąż będąc na łóżku i przytuliła do mnie. – Nie
teraz. Jeszcze nie, Dexter. Boję się. Nic więcej.
Objąłem ją. I nawet pozwoliłem polecieć kilku łzom.
Świetna notka. I Wesołych Świąt i Szczęśliwego 2013 roku, aby wasze sukcesy były niezliczone ;*
OdpowiedzUsuńŁii! xD
OdpowiedzUsuńTen moment w szpitalu był przecudowny! :D
More, more, more!